Jazda bez trzymanki
Dwa dni szkolenia, które zmieniły pewnego praktykanta. Dwa dni ciężkiej pracy, choć spędzone w fotelu. Dwa dni walki z przeciwnościami losu i samym sobą. Dwa dni nauki życia – życia z niepełnosprawnością.
Już pierwszy dzień praktyki studenckiej w Biurze ds. Osób Niepełnosprawnych Akademii Górniczo-Hutniczej
w Krakowie przyniósł mi – przyszłemu socjologowi całą górę nowych doświadczeń, ale przede wszystkim pozwolił dostrzegać problemy, o których wiedziałem, choć nie zdawałem sobie sprawy z ich wagi. Skład BON AGH wypracował świetną strategię wyczulania praktykantów na bariery, które osoby niepełnosprawne napotykają niemal codziennie w bezlitosnej rzeczywistości. Jaka to metoda? Pozwolę sobie na odpowiedź starym polskim przysłowiem: „kiedy przyjdziesz między wrony, krakaj jak i one”.
Od dziś to twój najlepszy przyjaciel
Pierwszy dzień w nowym miejscu, nowi ludzie, nowe obowiązki – wyobrażałem sobie stos papierów wymagających uporządkowania, zaś cała praca choć szczytna wydawała się być nudną i rutynową. Zdziwieniu nie było końca, kiedy mój zwierzchnik stanął przede mną z wózkiem inwalidzkim i zakomunikował, że przed przystąpieniem do pracy muszę odbyć szkolenie. „Ha! Takie praktyki to ja rozumiem” – pomyślałem i z wielką radością usadowiłem się na wózku będąc przekonanym, iż czeka mnie całodzienna zabawa. Na początku, kiedy przyswajałem bazową wiedzę o poruszaniu się na wózku faktycznie tak było. Drobne problemy w postaci otwierania drzwi czy przejeżdżania przez obniżane progi skutecznie rekompensował podmuch powietrza, kiedy
w moim nowym pojeździe pędziłem po korytarzach biura. Nie spodziewałem się, że poprzeczka będzie rosnąć
z każdą minutą…
Pierwsze koty za płoty, więc czas na wyzwania
Na pierwszy ogień, z listy poważniejszych zadań, miałem poradzić sobie z umyciem kilku naczyń. „Bułka
z masłem”, przecież nikt nie zabronił mi używać rąk – nic bardziej mylnego. Uświadomiłem to sobie
w momencie, kiedy część wózka zetknęła się z szafką pod zlewem, a ja ostatkiem sił dosięgałem zlewu, przyjmując przy tym groteskowe pozycje. W gruncie rzeczy nie było tak źle, ale pojąłem, na czym polegało wyzwanie. Choć ciężko w to uwierzyć, ta prosta z pozoru czynność wymagała sporo siły. Przecież ledwo dorastałem do kuchennego blatu, co automatycznie wymagało ode mnie ciągłego trzymania rąk w górze. Jest
i pozytywny aspekt, po paru latach tak intensywnego treningu z pewnością zdobyłbym mistrzostwo
w armwrestlingu. Z tego banalnego zadania wyciągnąłem bardzo ważny wniosek – nawet najprostsza,
z perspektywy osoby poruszającej się na własnych nogach, czynność wykonywana z poziomu wózka inwalidzkiego, wymaga olbrzymiego samozaparcia i siły. Mnie zaś uporanie się z kilkoma brudnymi naczyniami przyniosło niedającą się wytłumaczyć radość. Sam nie wiem, czy wynikła ona z sukcesu mojego przedsięwzięcia, czy z samego faktu jego zakończenia. Myślę, że sporą rolę odegrała także samodzielność
w moim nowym położeniu. Bo każdy człowiek powinien mieć zapewnione warunki do wypełniania własnych obowiązków i zaspokajania własnych elementarnych potrzeb.
Przepraszam na chwilkę, muszę na stronę
Jak nietrudno się domyślić moim drugim zadaniem była wycieczka do toalety. Z podniesionym czołem, wierząc
w swoje siły wjechałem do dostosowanego dla osób niepełnosprawnych WC i w zasadzie na tym skończył się mój optymizm. Podejść do ustępu było kilka. Za każdym razem robiłem to z wręcz idealną nieudolnością. „Schody” (w tym miejscu należy zaznaczyć, iż w ciągu dwóch dni szkolenia słowo to w moich uszach brzmiało jak horror, narzędzie tortur stworzone przez szalony umysł) zaczynały się już na poziomie odpowiedniego podjazdu do sedesu. Jako niedoświadczony kierowca wózka manewrowałem co najmniej kilka minut. Nie będę wspominał o dalszych perypetiach związanych z przenoszeniem ciężaru mojego ciała, wspierając się na stabilnym uchwycie ściennym i ciągle odjeżdżającym wózku, bo powstałaby z tego niezła komedia. W końcu się udało – usiadłem na „świątyni dumania” i jak sama nazwa wskazuje, począłem intensywnie zastanawiać się jak ją teraz opuścić nie komponując swojej twarzy z terakotą. Po krótkim odpoczynku udało się mi nie zabić przy ponownym wsiadaniu na wózek. „Praktyka czyni mistrza” – pomyślałem i bez ociągania, spróbowałem swoich sił z przystosowanym prysznicem. Dodam, że sytuacja praktycznie się powtórzyła. Z tej krótkiej lekcji wyciągnąłem podobne wnioski, a mianowicie proste na pierwszy rzut oka czynności, dla osób
z niepełnosprawnością narządu ruchu okazują się być wielce problematyczne. Moje zadanie jednak nie skończyło się w momencie, kiedy opuściłem toaletę, ponieważ miałem powtórzyć te same czynności w WC nieprzystosowanym do osób niepełnosprawnych. To dopiero było prawdziwe doświadczenie. Sam obrót
w ciasnym pomieszczeniu wymagał ode mnie precyzji chirurga, a i obijanie kołami ścian na nic się zdało, gdyż
w najprostszy sposób nie miałem możliwości przenieść ciężaru swojego ciała na ustęp, bez wsparcia w postaci uchwytów ściennych lub „nurkowania” dłonią w muszli. Pierwsze niepowodzenie wywołało coś w rodzaju poczucia rozgoryczenia, nie ze względu na to, że nie spisałem się, ale dlatego, że byłem bezradny, a proste załatwienie potrzeb fizjologicznych, nagle stało się dla mnie niewykonalne. Tym mocnym i dającym do myślenia akcentem zakończył się pierwszy dzień szkolenia.
Jadę na spacer
Drugi dzień od samego początku był jazdą bez trzymanki. Wiedziałem już jak poruszać się w budynku, ale miejska dżungla w mojej nowej sytuacji była inną parą kaloszy. Zadanie nr 1 – dostać się do budynku po drugiej stronie ulicy. Rozglądnąłem się wkoło i szybko dostrzegłem obniżenie krawężnika. Pokonanie ulicy nie stanowiło zatem większego problemu. Przebrnąłem połowę dystansu i wtedy naszła mnie myśl, że gdzieś musi tkwić haczyk. Nie zawiodłem się, po przekroczeniu ulicy chodnik przyjął mnie „niskim progiem”, ale wypuścić z drugiej strony już nie chciał. O zgrozo, dlaczego projektanci przestrzeni miejskiej „wpychają mi kij w szprychy”? Przed obniżeniem krawężnika i samym chodnikiem powinien stać znak „dla niepełnosprawnych droga zamknięta”, bo po co kusić umożliwieniem wjazdu, jeśli nie zapewnia się drożności trasy? Na domiar złego ów chodnik usłany był odłamkami szkła. „Tylko tego mi brakuje żebym przebił oponę i został uziemiony do czasu przybycia „ekipy ratunkowej”, istna pułapka architekta” – pomyślałem. Trener patrzył na moje zakłopotanie z tryumfalnym uśmiechem, w którym daremno było szukać zadowolenia – tak, tak dotarło. Mam wracać i dojechać do budynku drogą asfaltową, po której odbywa się normalny ruch uliczny. „Nie dość, że jestem w gorszej od innych sytuacji, to jeszcze mam pchać się pod samochody?” – rozpaczałem w myślach. Trener jednak postanowił pomóc mi pokonać krawężnik, gdyż przed sobą miałem jeszcze sporo pracy. W trakcie szkolenia okazało się, że
w niektórych przypadkach pomoc drugiej osoby jest konieczna, i to nie tylko ze względu na bariery architektoniczne, ale też przez zwykłe ludzkie zaniedbanie, ale o tym w następnym zadaniu.
Hop-hop! Jest tam ktoś?!
Po tych małych perturbacjach ostatecznie udało nam się dotrzeć pod wyznaczony wcześniej budynek. Na miejscu poznałem treść następnego zadania: miałem samodzielnie dostać się do budynku. Do głównego wejścia prowadziły schody (wspominałem już co o nich myślę?), nie było szans, żeby dostać się tamtą drogą. Nigdzie też nie spostrzegłem znaku informującego o wejściu dla osób niepełnosprawnych. Wybrałem więc trzecią drogę, zacząłem szukać innego wejścia na własną rękę. Ku mojemu zdziwieniu kilka metrów od głównego wejścia, z boku budynku natrafiłem na pochylnię. Ciekawe – pomyślałem – dlaczego porządne oznakowanie jest rzadziej spotykane niż białe nosorożce. Pochylnia była poprawnie skonstruowana toteż dostanie się na szczyt nie wymagało ode mnie ponadludzkich sił ani kombinowania, ale żeby nie było zbyt łatwo, na miejscu odbiłem się od drzwi. Spodziewałem się, że te będą zamknięte na klucz, dlatego nie zniechęciło mnie to wybitnie i zadzwoniłem dzwonkiem, licząc na szybką reakcję portiera. Po dziesięciu minutach
i kilkunastu dzwonkach dalej nic się nie działo. Trener polecił mi wtedy wyobrazić sobie, że właśnie panuje zima, a ja prawdopodobnie chciałbym się ogrzać. Cóż jednak mogłem począć, byłem zdany na łaskę osoby zarządzającej budynkiem. Czas uciekał, ja zaś stałem pod drzwiami jak kołek i prawdopodobnie tak właśnie upłynąłby mi dzień, gdybym nie zaczął pukać do drzwi, po tym jak dostrzegłem siedzącego na korytarzu mężczyznę. Ten widząc całą sytuację zebrał się prędko na równe nogi, pokazał coś rękami i zniknął w plątaninie korytarzy z pola mojego widzenia. Wszystko byłoby okej, gdyby nie fakt, że ten człowiek bez niczyjego nadzoru na korytarzu zostawił swoją torbę i laptopa – cóż za poświęcenie, serce raduje taka bezinteresowna pomoc. Do zrobienia nie było dużo, ale to, że ktoś zapomina o swoich dobrach, niesiony potrzebą udzielenia wsparcia, sprawia, że nie tracę wiary w ludzi. Ostatecznie udało się dostać do środka, a z tej lekcji wyniosłem kilka przemyśleń, których nie zawaham się poruszyć w podsumowaniu.
„Offroad w wielkim mieście”
Po zaledwie dwóch dniach intensywnej jazdy wózkiem inwalidzkim stwierdzam, że ta czynność powinna zostać wliczona w poczet sportów ekstremalnych. Niewątpliwie, dla osób doświadczonych, poruszanie się
i manewrowanie wózkiem nie sprawia tyle problemów co „żółtodziobowi” mojego pokroju, jednak nie jest to tak proste, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Nawet niewielkie wzniesienia z perspektywy osoby siedzącej na wózku jawią się niczym łańcuchy górskie, prosząc się o zabranie ze sobą czekana. Każda pochylnia czy kilkudziesięciocentymetrowe wzniesienie terenu wymagają znacznie większego nakładu energii, co
w przypadku osób poruszających się na własnych nogach jest praktycznie niezauważalne. Warto także wspomnieć o samej nawierzchni chodników. Podczas codziennych spacerów do tej pory nigdy nie zwracałem uwagi na stan chodnika. Po kursie moja percepcja zmieniła się nieco. Nierówno ułożone płyty chodnikowe, szczeliny między nimi czy choćby zwykłe zanieczyszczenia skutecznie utrudniają poruszanie się niepełnosprawnym. Przejażdżkę po zaniedbanym chodniku najlepiej porównać do jazdy samochodem terenowym po trasie ekstremalnej. Podczas jazdy po nierównym chodniku kilka razy zdarzyło się mi utknąć
w szczelinie między płytami, nie wspominając już o ciągłym kontrolowaniu trasy przejazdu, gdyż na tych „wertepach” każde z przednich kółek kręciło się w inną stronę. Ponadto turbulencje wywoływane najmniejszymi nierównościami wstrząsały moim ciałem zupełnie jak kac po całonocnej imprezie. Mógłbym określić siebie jako fana wspinaczki i mocnych wrażeń, jednak przeżywanie tego typu sytuacji dzień po dniu byłoby zdecydowanie bardzo uciążliwe, a dla wielu osób dokładnie takie jest. Całkowite przystosowanie miasta i innych terenów dla osób poruszających się na wózkach inwalidzkich nie jest możliwe, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, aby starać się dostosować ich jak najwięcej. Szkolenie, które odbyłem, przeprowadzane było na terenie Uczelni i w jej okolicach, miejsce to jest naprawdę dobrze przygotowane dla osób poruszających się na wózkach inwalidzkich, a Biuro ds. Osób Niepełnosprawnych bez wytchnienia pracuje nad kolejnymi udogodnieniami i na bieżąco stara się rozwiązywać istniejące problemy, nie mniej jednak nawet w tym stale monitorowanym miejscu, osoby niepełnosprawne trafiają na utrudnienia w swobodnym poruszaniu się. Poza murami uczelni sytuacja dramatycznie się pogarsza i w związku z tym właśnie potrzebny jest społeczny sprzeciw dla ignorowania potrzeb osób niepełnosprawnych.
Po co to wszystko?
Starając się o przyjęcie na praktykę studencką w BON AGH chciałem zrobić coś pożytecznego dla osób, które są usytuowane w relatywnie gorszej sytuacji od reszty społeczeństwa. Nie wiedziałem jednak, jakie mogą być oczekiwania osób niepełnosprawnych i w jaki sposób tej pomocy mógłbym udzielić. Tego wszystkiego nauczyli mnie pracownicy BON, a samo szkolenie miało raczej uwrażliwiający charakter, tak samo jak w domyśle mój tekst. Nic bowiem nie budzi wyobraźni tak dobrze, jak wejście w rolę i życie w sposób, w jaki żyją osoby, które chcemy zrozumieć. Środki w moim odczuciu były trafnie dobrane do celu, bo szkolenie zmieniło moje postrzeganie niepełnosprawności. Wcześniej niepełnosprawność wyobrażałem sobie jako całkowite uzależnienie od innych ludzi, niemożność samodzielnego poradzenia sobie z najprostszymi czynnościami
i nieustanne oczekiwanie pomocy. Dzisiaj wiem jak bardzo się myliłem. Zrozumiałem, że niepełnosprawność to jedynie utrudnienie, które wcale nie musi oznaczać całkowitej zmiany życia ani utraty szczęścia. Uświadomiłem sobie, że osoby niepełnosprawne potrzebują i dążą do samodzielności, a szansa na jej osiągnięcie powinna być zapewniona. Dostosowanie otoczenia jest niezwykle ważne, bo osoby niepełnosprawne na co dzień borykają się z problemami, które reszty nie dotyczą, jak np. samodzielne korzystanie z toalety czy dostanie się do mieszkania na piętrze. Człowiek w pełni sprawny nie miałby najmniejszego problemu z wykonaniem powyższych czynności, dla osoby niepełnosprawnej z kolei, są one nieosiągalne, bez uprzedniego przygotowania architektonicznego. Każdy człowiek (a w szczególności osoby niepełnosprawne) jest zależny i nierozerwalnie związany ze społeczeństwem. I dobrze, bo dopiero czynnik społeczny, codzienne działania (zogniskowane na innych), interakcje sprawiają, że zaczynamy być ludźmi w pełnym tego słowa znaczeniu. Napisałem, że osoby niepełnosprawne zależne są od społeczeństwa – rozumiem przez to, że ze względu na różnego rodzaju bariery
i ograniczenia architektury oraz przestrzeni społecznej, czasem niezbędna jest dla nich pomoc drugiego człowieka. Oczywiście bariery te powinny być likwidowane, tak aby niepełnosprawni ostatecznie mogli poruszać się samodzielnie i bez ograniczeń. Hasło „samodzielność” jest dla mnie tożsame z wolnością, ta zaś poza innymi czynnikami jest podstawą szczęścia i poczucia spełnienia, dlatego tak ważnym w moim odczuciu jest zapewnienie ciągłości komunikacyjnej. Jednak rzeczywistość nie jest utopią, a niektóre modernizacje
i udogodnienia dla niepełnosprawnych są niemożliwe lub wypracowywane na drodze kompromisów, a jak to
z kompromisami bywa – nie spełniają w pełni swojej funkcji. I to jest sedno całej historii, jako osoba poruszająca się na wózku, nie chciałem, aby ciągle ktoś za mną stał, asekurując mnie w każdej chwili, aby nieznajomi otaczali mnie nienaturalną troską. Chciałem mieć możliwość załatwienia swoich spraw sam, bez konieczności pomocy innych. W niektórych sytuacjach niestety nie było to możliwe i właśnie dopiero wtedy potrzebna była bezinteresowna przysługa ze strony drugiej osoby. Dlatego my – społeczeństwo musimy nauczyć się zauważać najmniejsze przeszkody, z pozoru nic nieznaczące, a w praktyce uniemożliwiające normalne funkcjonowanie. Dostrzegajmy je i starajmy się ze wszystkich sił likwidować, aby codzienne życie osób niepełnosprawnych nie musiało przypominać toru usłanego przeszkodami.
Jeśli to czytasz i poruszasz się o własnych siłach, spróbuj spędzić dzień na wózku, odwiedź miejsca, w których bywasz codziennie lub te które po prostu lubisz. Zapewniam Cię, Drogi Czytelniku, że „lwia część” z tych miejsc będzie dla Ciebie niedostępna. Jestem przekonany, że po kilku godzinach zaczniesz denerwować się, że
w większości miejsc, przystosowanych do poruszania się osób niepełnosprawnych i tak zabłądzisz ze względu na złe lub całkowity brak oznakowania. Przygotuj się przy tym na spory wysiłek fizyczny. Potem odpowiedz na pytania: Jakie masz wrażenia? Czy nasze doświadczenia pokrywają się?
Łukasz Jawień (AGH)
Zdjęcia: Joanna Tarnowska (AGH)